Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/347

Ta strona została przepisana.

kierują oczy, nosy, lornetki i lunety w jedną stronę…
— Formoza! Formoza!… — biegnie szmer po parowcu. Nawet kolorowi ludzie z pokładu trzeciej klasy garną się ku burtom.
W perłowej dali wypływają jasne, widmowe rzędy przesłonecznionych skał, niby kłęby zsiadłych obłoków.
Parowiec dyszy przyśpieszonym rytmem.
Skały rosną, zbliżają się. Coraz wyraźniej występują na wiszarach wyzłocone słońcem żyłki żeber i gzymsów, obrzeżające błękitne zacienia wąwozów i żlebów. Coraz ostrzej odrzyna się zębata linja ich szczytów na lazurze nieba. Już widać dom strażnicy morskiej, bielejący w urwistym wnęku, przykryty płowym cieniem. Powyżej, na wierzchu opoki strzela śmigła iglica latarni. Wdole, pod niemi, w małej zatoce, gdzie cicho umierają rozszalałe na rafach bałwany, gdzie piany ich płasko rozlewają się na żółtej ławicy piasczystej, śpi w słońcu szara wioszczyna…
Trzoda łodzi rybaczych z kończastemi żaglami dąży ku brzegowi, pokładając na falach odmy swych płócien…
Cudna samotnia!
Chciał powstać, aby jej z oczu nie stracić.
Wtem wydało mu się, że ktoś płacze w pobliżu. Doprawdy płacze!… Ach, to ta pani… to Kate! Schowała twarz w dłoniach…