Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/349

Ta strona została przepisana.

wet bufetowy raczył go słuchać z pobłażliwie–drwiącym uśmiechem. „Ruda“ co chwila wyrzucała z siebie przeraźliwe chichoty.
Kate znikła w przejściu na górę; niedługo skierował się tam i ciemno-wąsy „bandyta“, a po chwili poszedł i Różycki.
Słońce zachodziło za chmurę płaską, twardą, zębatą, szarą i nieruchomą, jak wysoka opoka ze starem na szczycie zamczyskiem. Z poza niej strzelały wgórę złociste smugi, a pod nią kołysało się morze purpurowe, jak czasza krwi…
Świeży wiatr kołysał mocno statkiem. Na pomoście było pusto. Pasażerowie kładli się spać lub chowali po kątach.
Ani „bandyty“, ani Kate Różycki nie znalazł; wracając, dostrzegł, że kobieta siedzi w swej kajucie ze zwieszoną głową, w cieniu zaciągniętej na lampkę umbrelki. Minął więc niepostrzeżenie towarzystwo, wciąż jeszcze bawiące się w jadalni, i wdrapał się na swoją półkę.
Niedospana noc wczorajsza rychło skleiła mu powieki.
Ale i tym razem nie było mu sądzone zażyć spokoju.
Niedługo obudził go ruch i hałas dziwny.
To czarno-wąsy sąsiad z przeciwnej pryczy stuknął butem czy fajką o ramę, pochylając się gwałtownie ku drzwiom.
— Co to? Co się stało? — spytał po angielsku Różycki.
— Nie widzi pan!