rzonem, lśniącem łonem i chlustało z pod frendzli mgieł zielonemi pianami daleko na kamienne bulwary, na chodniki i buty przechodniów.
Ale wściekłe, nieustanne wysiłki wiatru i morza nie mogły ani podrzeć, ani zrzucić, ani nawet zamącić grubej kotary tumanu, opuszczającego się z wysokich chmur. I czasem tylko rzedniała na chwilę jej biaława płachta i pojawiały się widziadłowe plamy olbrzymich statków, ledwie kołyszących się zlekka wśród powszechnego rozruchu.
Na „Armandzie“ zastał Różycki po powrocie wielką odmianę.
— Żołnierze! — objaśnił mu szeptem człowiek-ljana.
— Będzie lepiej!…
Wszyscy byli ożywieni i pełni nadziei. Nawet bufetowy mniej okazywał wyniosłości i patrzał nie tak posępnie. Do obiadu nakrył stoły jakiemiś brudnemi płachtami i przed każdym talerzem postawił półlitrową buteleczkę czerwonego wina.
— A co? Widzi pan!.. Żołnierze!… — popowiedziała znacząco do Różyckiego „ruda“, wychodząc ze swej kajuty i napełniając korytarzyk mocnym zapachem perfum i jedwabnym szelestem spódnic. Niedługo potem uniósł się niespodzianie w podłodze mały kwadrat, niewidoczny przedtem, i ukazało się stamtąd, nieledwie pod nogami Różyckiego, błękitne „kepi“,
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/352
Ta strona została przepisana.