Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/359

Ta strona została przepisana.
VI.

Parostatek uciekał, ile pary stało, wprost na południe od mgieł, od dżdżów, z pod chmur… Ciemne skrzydło popielatych obłoków jeszcze wisiało nad nim. Ołowiane morze wełniło się dokoła kędzierzawemi, drobnemi falami. Ale wdali smuga słońca już padła na wody, grała blaskami, mieniła się, iskrzyła na horyzoncie, jak złoty brzeszczot, rzucony na pawęż stalową.
Ku niemu, ku słońcu mknął statek, unosząc rój nowych pasażerów. Skąd się ich tyle nabrało w ciągu nocy? Na pokładzie nie można prawie stąpnąć, aby nie nadeptać na węzły lub ludzkie członki…
— Niema gdzie nóg wyciągnąć! — skarżył się Różyckiemu okrętowy włóczęga. — W kajutach wszystkie miejsca zajęte.
Największe zainteresowanie budzi druga kobieca kajuta, dyskretnie przymknięta…
— Cała Josziwara! — wykrzyknął mały artylerzysta ze śmiechem do Różyckiego.