Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/361

Ta strona została przepisana.

rza. Już zbłękitniał, jak niebo, i jeno przypływ, bijący wysoko perlistą falą, odcinał jeszcze płowe ich stopy od płowej wody.
Przyszła Kate, stanęła, jak za pierwszym razem, u burty i, ćmiąc papierosa za papierosem, patrzała w przestworze. Widocznie myślała, że jest sama, gdyż rozpięła na piersiach bluzkę i wystawiła obnażoną szyję na wietrzyk łagodny.
— Uciekła od zaduchu, a może i od… zaczepek!… — pomyślał Różycki i głębiej wsunął się w swe ukrycie, aby jej nie spłoszyć.
Niedługo potem zaczęła w wolnem przejściu chodzić drobnym krokiem z opuszczoną głową. Z jej rysów, z całej postaci bił dziwnie gnębiący, nezwalczony smutek, który coraz bardziej wzruszał i zaciekawiał Różyckiego.
Skąd ona jest i jaka jej przeszłość?… Wcale nie wygląda na to, czem być się zdaje!
Przypomniał sobie ruch palcem po czole jej rudej towarzyszki i serce mu się ścisnęło…
— Ach, pan tutaj! Lubuje się pan błękitem morza… Pod wieczór miniemy wyspę Hajnan… — rozległ się niespodzianie nad głową Różyckiego głos „uczonego“ wachmistrza. Leżał bez munduru, w różowej jeno koszuli, na stosie skrzyń, przykrytym rozciągniętą kołdrą wojskową.
— Tu spałem całą noc. Wybornie… Nie znoszę zaduchu… Choć zdarzało się, że mieliśmy w czasie wyprawy temperaturę powyżej 40 C… O tak, można się żywcem ugotować!… A sły-