Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/362

Ta strona została przepisana.

szalem znowu, że pod biegunem zimno dochodzi do 60 C… Jak się to panu podoba?
— Przydałoby się teraz choć parę tych C., podbiegunowych — odparł ze śmiechem Różycki.
Kate znikła i rozmowa wtoczyła się ostatecznie na geograficzne tory. Gawędzili o rozmaitych krajach i ludziach, i rozmaitych u tych ludów zwyczajach.
Morze otwarte gięło się słabo w słońcu, jak turkusowa, pozłocista blacha. „Armand“ dyszał ciężko i wił w nieskończoność swój lok czarnego dymu.
W południe przedarł się Różycki z trudem przez zwał podróżnych, rozłożonych pokotem wprost na pomoście, przeszedł uliczkę klatek, gdzie ćwierkał nowy zastęp umierających z zaduchu ptaków i odszukał w kuchennym korytarzu obdartusa z Odessy.
— Niech pan lepiej nie przychodzi… Tu nie wolno postronnym. Tu za wszystko kara… — pouczał go, odbierając imbryk. — Już lepiej będę sam przynosił… Niech pan powie, kiedy i gdzie pana szukać?
Różycki objaśnił mu.
— Nie! — zaprzeczył energicznie. — Do sali na dół nie zejdę: tam bufetowy! Ale zawsze w czasie podwieczorku pierwszej i drugiej klasy niech pan będzie z imbrykiem koło ptaszarni. Będę czekał! Uwinę się, niech się pan nie boi, uwinę! Tam i napowrót zbiegam w mgnieniu oka… Przyda się choć te parę groszy, co mi