Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/365

Ta strona została przepisana.

chne „dżoro“ rozmaitego kalibru — w kostjumach więcej niż przejrzystych klęczały przed maluchnemi stolikami z herbacianą zastawą i szczebiotały cieniuchnemi głosami… Inne, półleżąc na pościelach, brzdąkały na „samisenach“ i nuciły półgłosem.
Młode, świeże głosy, czysty, srebrny śmiech, ciche, melancholijne piosenki ogromnie nęciły francuskich wojaków. Kręcili się po korytarzyku, jak osy dokoła łakoci. Raz wraz który z nich potrzebował przejść albo zatrzymać się koło drzwi lub na schodach i wszczynali rozmowę między sobą albo z „rudą“, strzygąc jednocześnie oczami z bezwstydną żarłocznością w stronę „kwiatów wiśniowych“.
— Nie zawracajcie głowy!… — gniewała się „ruda“. — Cóż to, ja nie widzę, co się święci?… Wynoście się zaraz! Idźcie do tych małp bez pośladków… Wąchajcie! — krzyczała coraz głośniej.
Wreszcie Joubert stanął odważnie w samych drzwiach kajuty japońskiej i zawołał szczyglim głosem:
— Szidżuki-Kiżuki… Kwiatku dalekiego wyrobu! Wzywam cię, boska Chryzantemo… Zawstydź nadętą, cnotliwą Angielkę… Pokaż Wschodzące Słońce z przyległościami! Pokochaj alpejskiego Strzelca!…
Cisza, a potem wesoły, stłumiony śmiech, przygrywka figlarna na „samisenie“ i piosenka rzewna, jak skarga.