Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/369

Ta strona została przepisana.

— Joubert, przestań! — upominał go wachmistrz.
Nagle zrobił się rumor: w powietrzu błysnął biały talerz, potem szklanka i, przeleciawszy mimo Jouberta, z brzękiem rozbiły się o ścianę. Obecni zerwali się z ław, „ruda“ szarpała się zawzięcie z Kate, wydzierając jej z ręki nóż.
— Aj, aj, Kasia! Pluń ty na nich, nicponiów… Daj nóż! Cóż ty, mało ich znasz, czy co? Zawsze gałgany są… Przestań Kasiu, Kasieńko, chodź do kajuty… Nas za takie awantury wysadzą gdzie na wyspę, a wtedy co? Uspokój się… Już bufetowy idzie! — szeptała do przyjaciółki po polsku chrapliwym, zadyszanym szeptem.
Kate upadła twarzą na stół.
— Ach łotry, łotry!… — łkała spazmatycznie. — To wy pogardzacie mną i w twarz mi plujecie, kiedy jestem taką, jak chcecie, a kiedy nie chcę być taką… to też plujecie i kopiecie mię! Ach łotry, cuchnące kiernozy! — krzyczała po angielsku.
Różycki położył rękę na jej dłoni.
— Niech się pani uspokoi… Już to się nie powtórzy! Poskarżę się kapitanowi! To panie są Polki? — zwrócił się do „rudej“.
— A tak, jesteśmy Polki… Wiemy, że i pan Polak, ale ona powiedziała, żeby panu nie mówić… Ona się pana wstydzi… Ach, co ona robi, ja nic nie rozumiem! Od czasu, jak ten mały jej umarł, to ona zupełnie oszalała… Żadnego do