Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/372

Ta strona została przepisana.
VII.

Cisza. Ocean gładki, lśniący jak zwierciadło. Słońce białe, ogromne i jarzące — rzuca prostopadle na pobladłe, omdlałe głębiny wodospady żaru i światła. Odbite, wracają one ku niebu i rozsiewają się w przeczystem powietrzu, jako przeraźliwa srebrno-złota pożoga. Świetlany błękit nieba i morza bez cienia i skazy płonie wokoło i drży od znojnej śreżogi. Nawet delfiny nie odważają się wychynąć z chłodnych otchłani, nie igrają przed statkiem, nie pędzą z nim na wyprzódki, nie koziołkują wesoło, Srebrne rybki ledwie wyfruną, natychmiast spadają z opalonemi płetwami. Nic nie mąci bezruchu i jasności oceanu, prócz parowca. Żaden wietrzyk nie trąca kryształów powietrza, prócz przeciągu, wywołanego ruchem statku. W tym skwarze „Armand“ dyszy i łomocze maszynami ciężko, jak zasapany wieloryb, jak wieloryb wyrzuca wysoko wytryski swych dymów, a po białem jego cielsku spływa kroplami woda, lakier i smoła, jak pot. Na-