Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/373

Ta strona została przepisana.

grzane pomosty, blanki burt, żelazne kraty i okucia parzą w dotknięciu, jak ruszty kuchenne. Majtkowie wciąż obficie zlewają je wodą.
W kajutach upał i zaduch nie do wytrzymania. Nie pomagają ani wentylatory, ani drzwi i okna naoścież otwarte. Kto żyje, na pokładzie szuka cienia i przewiewu. Mężczyźni pozrzucali, co się tylko zrzucić dało, rozpięli kołnierze, w które już nie mieszczą się nabrzmiałe szyje, obnażyli ścieśnione piersi i barki, zlane potem…
Kobiety pochowały się po kątach.
— Patrzcie — goluśkie! Nawet koszule zwlekły… Jak mi Bóg miły!… Admiralska parada! — szepnął tajemniczo Joubert, zajrzawszy przez szparę do kajuty Japonek.
— Pokaż! Daj zobaczyć! — wołają żołnierze, tłocząc się u otworu.
— Uf! Dopiero teraz zrobiło mi się gorąco! Gorzej, niż w Tonkinie!
— Cicho, głuptasy, spłoszycie je!
Nikt im nie przeszkadzał, gdyż uszczęśliwiony „piegas“ przyłączył się do nich, a więcej nie było nikogo. Zabiegliwsi zaczęli świdrować scyzorykiem w wielu miejscach większe dziurki. Nastała zdradziecka cisza, zamilkły nawet „samiseny“, a potem nagle wybuchł stłumiony śmiech i… rozpostarty papier zakrył od środka otwory.
— Boginie, miejcie litość! Zostawcie choć małą kruszynę… choć maluchną dziureczkę!
— Chodźcie na górę, tu już nic nie wskó-