ramy… A tam poszukamy Polaka z jego miłośnicą… Tylko ani słowa: salutować i przechodzić w milczeniu, jak przed samym prezydentem — bez zaczepek! — pouczał Joubert.
Różycki urządził swoją niszę z pewnym komfortem, nakrył ją wszczepionym w szparę parasolem, a na pakach rozpostarł kołdrę. Skoro tylko zobaczył na pomoście rodaczki, zaprosił je do siebie.
— Więc pani z Końskich? — spytał „rudą“ — a dawno już?
— O, dawno! Pięć roków, a może i więcej, już nie pamiętam. Ja i po polskiemu zapomniała. Kate lepiej pamięta, bo ona umie czytać…
I zawsze czyta, gdzie tylko może książkę dostać, czyta… My chcieli prosić pana o książkę, ale się wstydzili, że pan pozna, co my Polki, bo pan pewnie polskie ma książki…
— Mam i angielskie i francuskie.
— Po angielsku to ja jeszcze przesylabizuję — na szyldach nauczyłam się, ale tych Francuzów, to ja nienawidzę… Takie gałgany, takie łotry! Co my im zawiniły? Niech pan powie, co?
Różycki mruknął współczująco i zwrócił się do Kate.
— A pani też z tamtych stron?
Zapłoniła się i opuściła głowę.
— Wszystko jedno, skąd jestem.
— Stamtąd, też stamtąd, ze Stąporkowa… Tam huta jest… Może pan tam był? Ona córka majstra… Ona z dobrej rodziny… My się znały
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/374
Ta strona została przepisana.