czątku wskazywał, a potem to mię żona młodszego technika za pieniądze uczyła… Boże, Boże, kiedy to było!? Widzi pan: dawniej stamtąd wyjechałam, niż Sara… będzie więcej niż dziesięć lat, więc pewnie nie wszystko pan zastał tak, jak przy mnie było!? Kto we młynie mieszka? A majstrów giserskich, czy pan kogo nie poznał? Może pan kogo przypomni sobie?… Może pan jakie nazwisko pamięta?…
Wzruszenie jej udzielało się Różyckiemu, daremnie wszakże patrzał wdal morza, przypominając sobie szczegóły. Wszystko zatarło się, prócz wspomnienia ślicznego, pachnącego, cienistego, jak świątynia, boru.
— Sara, Sara! Chodź zaraz! — krzyknęła nagle trwożnym głosem Kate.
— Aha! pewnie czerwone djabły idą! Ale czego się ty ich boisz? Ty się ich nie bój!… Ty sobie na nich pluń! Dlatego oni za tobą łażą, żeby twój strach zobaczyć… A ty im pokaż język, albo idź do kajuty… Ja jeszcze posiedzę sobie na zdrowem powietrzu… Ja ich się wcale nie boję… Ja ich sama zaczepić mogę!…
Tymczasem wąskiem przejściem wśród skrzyń przeciągał przed nimi szereg młodych hultajów w czerwono-błękitnych mundurach, świecących się od galonów, wesołości i zdrowia. Na czele maszerował Joubert, wyciągając po bocianiemu nogi, jak patyki. Przed niszą Różyckiego odsalutował poważnie i poszedł dalej.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/377
Ta strona została przepisana.