Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/383

Ta strona została przepisana.

dności… Ale zwolna wyczerpało się wszystko… Trzeba było wziąć młodsze rodzeństwo ze szkoły… Uczyłam je sama w domu… Miałam rok siedmnasty, byłam mało co mniejsza niż teraz, umiałam szyć, prać, prasować… czytać, pisać, rachować… Mogłam zgodzić się i za bonę do dzieci i za gospodynię do dobrego domu. A działo się nam coraz gorzej!… Jedna więcej gęba w małem gospodarstwie mocno ciężyła. Napisali rodzice do ciotki do Warszawy, czy nie znalazłaby dla mnie jakiego zajęcia?… Odpisała: niech przyjedzie, to się zobaczy; zaocznie nie można. Wybrałyśmy się z drugą taką, jak ja, dziewczyną młodą, pierwszy raz w drogę, w świat, którego nie znałyśmy, pierwszy nawet raz… koleją. Pamiętam, porządnego miałyśmy stracha… Jedzie się prawie dzień cały, a my bałyśmy się wyjść z wagonu, żeby się nie zostać… Nie jadłyśmy, nie piłyśmy, tylko to, co wzięłyśmy ze sobą…. Na jednej stacji przysiadła się do nas jakaś jejmość… Gadu, gadu… A kto jesteśmy? a dokąd?… Powiedziałyśmy jej wszystko. Zaprowadziła nas do bufetu na większej stacji, poczęstowała herbatą. Serdeczna taka, usłużna, życzliwa… Ach, panie, długo ja się potem bałam życzliwości ludzkiej!… „Znam, mówi, waszą ciotkę, a jakże, mieszkamy niedaleko od siebie… Mogę was zawieźć, jeśli miasta nie znacie… Bo to łatwo trafić na złych ludzi… A i tu zaraz koło dworca przez plac Broni niebezpiecznie przechodzić… Włóczą się sołdaci, mogą was skrzywdzić!“ —