Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/388

Ta strona została przepisana.

Głód… Pan nie wie co to głód, co to sponiewierane dziecko!… Co miałam robić!?… A zresztą czem byłam? Jakie moje i mego nieprawego syna mogło być życie bez pieniędzy?… Oho, dobrze już poznałam, że pieniądze wszystko pokrywają, wszystko mogą, a bez pieniędzy wszystko źle, że to największy grzech… Nie mogłam jednak długo, nie mogłam się przemóc!… Aż wymówiono nam mieszkanie. Mieliśmy zacząć się tułać. Byłam jeszcze młoda i niebrzydka. Wiedziałam, co na mnie czyha w tej tułaczce, po tych ludzkich „kątach“. Wcześniej czy później, wybiegiem czy przemocą, wepchniętoby mię w dawne błoto. Wolałam więc sama… wolna… z własnego wyboru… Zawsze to lepiej, zawsze wtedy choć trochę… lżej. Willa nie było… Nie było powodu… Choć było ciężko ten… pierwszy raz… och, ciężko!… Postanowiłam. Spieniężyłam resztę mebli, rzeczy, maszynę do szycia. Syna oddałam na dobrą pensję, do pewnych ludzi i wyjechałam… Bo w Szan-chaju nie mogłam. Nigdy tam za żadne pieniądze, za żadne skarby nie robiłam… Szło mi niezgorzej… Na dobrych ludzi trafiałam… Marynarze są szczodrzy… Potem Sarę spotkałam i włóczyłyśmy się z nią parę lat. Co rok przyjeżdżałam do Szanchaju na miesiąc i stawałam nie w hotelu, a u dawnych przyjaciół Willa i nie chodziłam nigdzie, ani do teatru, ani do miejsc publicznych, żeby mię nie poznano… Tylko wciąż z synkiem i tak cały miesiąc… Żeby pan wiedział, jaki to