Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/389

Ta strona została przepisana.

był chłopiec!? Jaki on był!? Jaki mądry, jaki ładny, jaki zgrabny… Malowanie, obrazek cudowny! Nie mówię jak matka, doprawdy… Inni to mówili. Nieraz kiedy szłam z nim ulicą, słyszałam jak panowie i panie głośno wołali: patrzcie, jaki śliczny chłopczyk!… Czyj to syn? A pewnie tej pani!… Podobny!… Serce mi o mało nie wyskakiwało z piersi. Będziesz, synu, będziesz, mój maluchny Willeczku, dżentelmenem… Po polsku do niego nieraz mówię z tej radości! Wrócimy do Europy, do Polski, albo lepiej gdzie na kraj świata, gdzie nikt twej matki nie zna. A zresztą… matka będzie umiała w porę zniknąć ze świata, byle tobie, synu, nie zaszkodzić. Teraz tylko się z tobą nacieszy, napieści, dopókiś głupiutki! Aż nagle… Nie… nie… Nie mogę…
Nie mogę!…
Przyjeżdżam… w tym roku…
Umarł mój syn… umarł!… Umarła dziecina!…
Niema go!… Niema!…
Upadła twarzą na burtę, na wyciągnięte, załamane ręce, jak wówczas przed Formozą, i płacz głęboki, nieutulony, wstrząsnął jej ciałem…
Różycki stał koło niej bezradnie i patrzał na daleki nieboskłon, gdzie zwolna ponad szkliwem wód, połyskującem w zielonkawym, mglistym pobrzasku, wschodził księżyc. Drobne fale skakały tuż koło miedzianej tarczy miesiąca, łamiąc się na tysiące łuszczek bladej poświaty, rozlanej plamisto u widnokręgu. Aż krąg świetlany uniósł się, oderwał od wód, rozgorzał, roz-