Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/390

Ta strona została przepisana.

srebrzył się i, zebrawszy swe blaski w jeden szlak iskrzysty, wysłał go aż do samotnego na morzu parowca.
Pobladły ognie statku.
Białe jego boki, czarne dymy, wełniste wokoło piany zagrały metalowemi blaskami.
— Pani… Niech pani posłucha!… — szeptał cicho wzruszonym głosem Różycki.
Katarzyna zdawała się nie słyszeć go; już płacz nią nie wstrząsał; leżała cicho, jakby w omdleniu, zwieszona bezsilnie na poręczy.
Różycki podniósł głowę i kłopotliwie obejrzał się za siebie. Było pusto. Podróżni widocznie już udali się na spoczynek. Jedynie tuż koło jego „niszy“, majaczył czarny cień człowieka i wykonywał dziwaczne, niezrozumiałe ruchy.
Gdy Różycki zaczął mu się uważniej przyglądać, dziwadło zwróciło ku niemu usmoloną sadzą twarz okrętowego palacza:
— Czy nie zechce pan spróbować?… Proszę bardzo! — spytał krótko po francusku, wyciągając rękę z piękną pomarańczą na czarnej, jak noc, dłoni.
— Nie! Dziękuję!
— Dlaczego?… Tam ich dużo! — odparł ze śmiechem.
Szybko obdarł zębami skórkę z owocu, połknął go chciwie, poczem znowu zanurzył długie ramię w otworze, wyłamanym w ogromnym koszu.