Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/392

Ta strona została przepisana.

na gałąź, szukając nowych ofiar dla zdradzieckich uścisków. Festony drapieżnych bluszczów oplatały gęstą siecią aż po korony trupy umarłych lub umierających drzew, kryjąc pod aksamitem swej drobnolistnej zieleni dokonane przez siebie morderstwa. Słońce ledwie gdzie niegdzie wąskiemi strzałami przesiąkało przez skorupę splątanego listowia. Złote jego ciosy otwierały znagła dalekie, mierzchnące stopniowo perspektywy wśród rzędów rudo-zielonych pnisk i na czarnych zwierciadłach tajemniczych wód. Miejscami przebłyskiwały długie, proste kanały głębokich łach, wolniejsze od korzeni i roślinności… Drzewa strzelały tam wyżej, a z koron ich, pochylonych i wybujałych, pnącze przerzucały nad tunelami powietrzne arkady. Parne, cieplarniane powiewy, pełne zjadliwych wyziewów bagnistych, ciągnęły stamtąd aż na parowiec. Miejscami widać było na gładkiej, zastałej wodzie podejrzane kręgi lub zmarszczki srebrnych, ledwie dostrzegalnych smug, zostawione przez jakieś pływające tuż pod powierzchnią stwory…
Różyckiemu wydawało się nawet, że widzi łuskowate grzbiety smocze.
Nagle wymknęła się z jednego kanału maluchna łódeczka, niosąc półnagich, brunatnych wioślarzy w ostrokończatych kapeluszach ryżowych. Wstrzymali ruchy wioseł i przyglądali się ciekawie białemu „ognistemu smokowi“ cudzoziemców, który bez wysiłku płynął przeciw prądowi. Fala z pod parowca grubym wałem pod-