Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/395

Ta strona została przepisana.

uwite z błotnistych traw, z ogromnemi kołpakami trzcinowych dachów na czubach.
— Więc i pani na brzeg nie wyjdzie? — zapytał Sarę z niechcenia Różycki.
— Ja… nie wiem… Może ja i wyjdę… Mnie mówili żołnierze, co my tu długo będziemy stać… Może do jutra do wieczora… chociaż w rozkładzie powiedziano, że tylko dzień… Ale oni tak zawsze… Oni potem na morzu ten dzień dogonią… Więc jabym chciała wyspać się choć jedną noc w dobrem łóżku… A pan pójdzie!?
— Miasto… Już widać miasto!… Zaraz będziemy!… — krzyknął Różycki radośnie, kiwając głową ku ciemniejącemu lądowi.
Za zwierciadlano błyszczącym zakrętem rzeki zabielały rzędy domów z czerwonemi i zielonemi dachami. Plamy ich wysunęły się z poza muru zieleni i wraz z nią odbiły w lustrze ciemnej wody. Zaskrzyły się w słońcu szkła okien, zapłonęły w powietrzu wiejące flagi; reje i maszty statków zamgliły na przystani.
Majtkowie „Armanda“ wytoczyli co prędzej małą, mosiężną armatkę, przymocowali ją do burty i gotowali się powitać francuski port wystrzałem.
Na kapitańskim mostku znowu pojawił się w białym kitlu z świecącemi guzami sam „père commandeur“.
Podróżni tłumnie wylegli na pomosty.
Na pustej, sennej do tej pory rzece objawił się pewien ruch.