Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/405

Ta strona została przepisana.

bananów, drzew mandarynowych trącały nieledwie o ściany i szyby pociągu.
Miasto, zabudowane chińskiemi domami, nie zrobiło na nich wrażenia. Dopiero wieczorem, gdy ustała pracowita wrzawa miejska, łoskot i dudnienie przeładowywanych pakunków, gdy umilkły nawoływania przekupniów i robotników, gdy ucichł brzęk łańcuchów oraz dźwięki bijących o metale młotów, gdy zaszumiał zamiast nich na ulicach łagodny pogwar swobodnych głosów, wesoły śmiech wypoczywających, zwolnionych od pracy tłumów, gdy u bram domów i na balkonach zapłonęły kolorowe latarnie, gdy przez otwarte drzwi zajaśniały jaskrawo wnętrza oświetlonych sklepów — poczuli, że zaczyna się coś nowego, co wynagrodzi ich za zmęczenie i dotychczasową nudę. Szli w gęstej gromadzie wolno przechadzających się Chińczyków i po chińsku ubranych Anamitów.
Nikt ich nie zaczepiał i napozór niczyjej nie zwracali na siebie uwagi. To im dodawało otuchy.
Rudy, ciepły zmrok szybko zapadającej nocy sprzyjał im. Stąpali ufnie po wielkich płytach kamiennego bulwaru, brzegiem tonącego w ciemnościach kanału, gdzie tysiące dżonek stało w tak zwartym ordynku, iż wody wcale widać nie było, że wyczuć ją było można jedynie z wiejącej od spodu świeżości, oraz domyślić się po cichym, jednostajnym szmerze prądu, trącającego o kadłuby statków.
Czasem czerwone światło samotnej latarni,