Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/406

Ta strona została przepisana.

zawieszonej na maszcie lub rufie, trafiało w głęboką szczelinę między wydęte, oślizłe boki okrętów, między ogromne, jak wierzeje, rudle, między piętrzące się niepojęcie zręby, bale, ostrokoły, aż oparło się o czarną, błyszczącą powierzchnię płynącej rzeki i rzuciło na nią rubinową smugę swego odbicia. Reszta ginęła w ciemnościach; nawet las masztów ledwie-ledwie zaznaczał się na głębokiem tle aksamitnego nieba…
Kate przytulała się coraz mocniej do Różyckiego. Ruch przechodniów nieznacznie ale stale popychał ich w kierunku bocznicy, skąd biła lekka łuna.
Gdy stanęli na jej rogu, ledwie wstrzymali okrzyk zachwytu. Lamp było tu tak dużo i rozwieszone były tak fantastycznie, jak w jakiejś świątyni tajemnego obrządku. Białe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie lub wszystkie tych kolorów zmieszanych razem w przedziwne bukiety ogniste. Nie świeciły one, nie błyszczały, lecz płonęły łagodną matową jasnością, siejąc dokoła kolorowy pobrzask. A były wszędzie: wysoko i nisko, na bokach domów, w powietrzu ponad ulicą, zawieszone niewiadomo na czem, jak stada świetlanych zastygłych bez ruchu ptaków lub girlandy bajecznych, ognistych kwiatów. U balkonów, nad oddrzwiami bogatych klubów i restauracyj tworzyły one plecionki tak równe i zwarte, że wyglądały jak sznury ogromnych, oświetlonych od wnętrza paciorków, drążonych z onyksu, szafiru, topazu, chryzolitu, rubinu: ja-