Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/408

Ta strona została przepisana.

tęczowemi blaski. Migały jak widziadła i nikły w jakiej rzęsisto oświetlonej bramie.
— Wejdźmy!… — szepnęła Kate, pociągając Różyckiego za jedną z nich. — To moje siostry!…
Weszli po szerokich schodach z czerwonej laki, tuż za śpiewaczką, razem z tłumem przechodniów.
Mała kobietka z wielkim wdziękiem trzymała się na ramieniu niosącego ją olbrzyma, oparłszy mu drobną, jaśniejącą od pierścionków rączkę na podgolonej głowie.
Gdy wtoczyli się do sali, niewolnik postawił ją ostrożnie na stopniach niewielkiej estrady. Tłum rozlał się wśród zajętych przez publiczność stolików, szukając miejsca.
Różycki też się za miejscem oglądał. Dostrzegł je trochę w głębi i śmiało skierował się tam, prowadząc Kate za sobą. Nagle poczuł, że tysiące oczu zwraca się ku niemu i ogarnęła go trwoga; na szczęście zaśpiewała śpiewaczka.
Usiedli i natychmiast zjawił się chłopak w białym fartuchu. Z trudnością dogadał się z nim Różycki przy pomocy sąsiadów, którzy pośpieszyli uprzejmie obojgu z pomocą. Jeden z nich, w wielkich, oprawnych w szylkret okularach, nawet przysiadł się do nich.
Spytał się łamaną angielszczyzną: skąd są i co tu robią?
Zainteresowanie sali znowu zwolna zwracało się ku nim. Znowu zaciążyły na nich niezliczone spojrzenia ciekawych, nieprzyjaznych oczu. Ró-