cujmy! — odrzekła z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
Gdy w hotelu Różycki zamówił dwa oddzielne pokoje, przyjemny błysk przeleciał po jej twarzy…
— Tak, tak!… Teraz nie mogę… Może potem, kiedyś! — szepnęła, gdy, mówiąc dobranoc, Różycki dłoń jej cokolwiek dłużej zatrzymał.
— Ależ nic podobnego nie powstało mi w głowie!… — usprawiedliwiał się niewyraźnie, rumieniąc się jak dziewczyna.
— Dobrze, dobrze!… Wszyscyście jednakowi! Wiem to dobrze! A zresztą może nieprawda, może pan istotnie inny… Pan doprawdy dobry!… — Dobranoc!…
Długo nie mógł usnąć Różycki, chodził wzburzony po pokoju i żałował, że jest inny.
A gdy nazajutrz rano Kate powitała go chłodno, gdy dostrzegł w jej oczach zimne zamyślenie, a na ustach znany mu, zlekka drwiący uśmieszek — był zrozpaczony.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/411
Ta strona została przepisana.