Znów błękit przepastny wokoło i biały „Armand“, lecący przezeń jak pocisk.
Z pod jego dzioba bryzgają strugi srebrnej piany i dwa jej warkocze biegną w obie strony, a dwa pióropusze dymów snują się nad nim wgórze; rychło wszakże roztapiają się i one w nieprzebranych szafirach powietrza i wody.
Znikł okręt, znikły jego ślady; w turkusowych otchłaniach pozostaje tylko samotnie gorejące słońce. Upał ten sam co wczoraj, co onegdaj, co od tygodnia… Upał, wszędzie przenikający! Upał śmiertelny… Już nawet wentylator nie pomaga i przelewa bezpożytecznie, tam i zpowrotem, strumień równie gorącego powietrza…
Wiatru! Powiewu! Wszyscy wzdychają do wiatru… Chowają się w skąpych zacieniach i spoglądają zawistnie na wyższe pokłady, gdzie sfery uprzywilejowane spacerują po szerokich chodnikach, nakrytych nieustannie zraszanym wodą brezentem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/412
Ta strona została przepisana.
X.