Różycki nie mógł usiedzieć w kajucie.
Nietyle go wypędzały stamtąd zaduch i gorąco, bo te były wszędzie, ile nadzieja, że na pomoście prędzej uda mu się pogawędzić bez świadków z Kate.
Od czasu ich wycieczki do Sajgonu, współpodróżnicy ciekawie śledzili każdy ich krok, najbłahszy, zamieniony na uboczu wyraz. Kate stała się nagle lękliwą i nazbyt już ostrożną, co drażniło i bolało Różyckiego.
Rozumie się, że wśród prześladowców wyróżniał się nieubłaganą przenikliwością Joubert, którego nie ugłaskały wcale a wcale pieszczoty Sary.
Kpił, drwił pozornie bez celu, ot, tak! w powietrze. Ale Różycki dobrze widział, że on wciąż nań czatuje, że mimiką, tonem głosu, spojrzeniem podkreśla najprostszą jego grzeczność dla pięknej kurtyzany, że go poprostu ośmiesza i że on nic na to poradzić nie może. Szczególniej przykre były te wieczory, kiedy do kompanji żołnierzy przyłączył się i gruby „maître d'hôtel“ ze złotym łańcuszkiem na brzuszku. Wtedy obowiązkowo przy pojawieniu się w pobliżu Różyckiego rozbrzmiewał chrypliwy baryton Jouberta:
Potem następowała znacząca przerwa i wybuch udanego gniewu:
— Czego na mnie oczy wyłupiacie, gamonie!?… Myślicie, że co dodam!? Myślicie, że