Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/416

Ta strona została przepisana.

Spojrzała nań zukosa, przycichła i spokorniała.
— Niewarto, niewarto, panie! — szepnęła i odeszła.
Różyckiemu wydało się, że miała łzy w oczach, chciał za nią biec, ale machnęła nań wstrzymująco ręką.
— Patrzą wszyscy!… Przyjdę wieczorem na stare miejsce!…
— Stare miejsce zajęte… wlazł tam jakiś Syngalezyjczyk. Niech pani przyjdzie… Powiem pani niedługo, dokąd!…
Namyślał się, czyby nie wypędzić czarnego jegomościa z ulubionej niszy, zapłaciwszy mu franka lub dwa odstępnego?… Byle sobie poszedł!… Nie! Toby zwróciło zaraz uwagę i doszło bez wątpienia do żołnierzy. Przeszkodziliby im na pewno. Zbyt tu zresztą na oczach wszystkich…
Daremnie łamał sobie głowę, gdzieby znaleźć odpowiedni kącik do cichej, serdecznej, poufnej rozmowy, w której zupełnieby ją przekonał, przełamał jej upór, jej chłód ostatnich dni… Gdzieby sam mógł się wypowiedzieć i gdzieby ona mogła mówić swobodnie, bez wiecznego nastawiania uszu, czy kto nie zbliża się, bez obawy podsłuchania!…
Ale takiego kąta w trzeciej klasie nie znajdował. Wtem przypomniał sobie starego przyjaciela, włóczęgę okrętowego, z którego usług już dawno nie korzystał. Ten na pewno coś mu