Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/422

Ta strona została przepisana.

I znowu wrócił do dawnych rozmyślań, ale już uspokojony trochę i pocieszony.
Słońce dawno minęło zenit; już jednolity, lustrzany jego blask przygasł na morzu, pokruszył się, podzielił na długie, srebrne smugi i ostre połyski. Już pociemniały szafir morskiego widnokręgu odciął się wyraźnie od turkusów nieba.
— Co powiem jej?… Co powiem, aby nie dotknąć, nie urazić? — rozważał z mozołem. — Ach, mniejsza o to!… Powiem jej, co przyjdzie do głowy… Byle ją przekonać… Powiem, co każe mi moja oburzona dusza!… Dość tego lawirowania!
Dziwił się, że wieczór zapada dziś tak powoli, choć w istocie zwiększony, poczerwieniały, jakby napuchnięty krąg słońca staczał się ze zwykłą chyżością ku ciemnemu jak granat, oceanowi. Już tykał go. Płytkie, chybotliwe fale wypełniały swe dołki ognistą jego poświatą i płynęły ku okrętowi, zabiegały mu drogę, niby nieprzejrzana ławica muszli purpurowych.
Różycki umyślnie zwlekał z zejściem do jadalni. Gdy tam się znalazł, już wszyscy siedzieli na miejscach przy wieczerzy. Choć wojskowi w dalszym ciągu śmieszyli kobiety wesołemi żartami i choć widać było, że między nimi zapanowała zupełna zgoda, ale żaden z żołnierzy nie przysiadł się do stołu „cywilów“ i miejsce Różyckiego było niezajęte. To mu dodało otuchy, a gdy nadomiar Kate mrugnęła mu nieznacznie, ogarnęło go nagle wesołe ożywienie. Częstował