— Pani musi… pani koniecznie musi wracać do kraju!
— Dlaczego?
— Jakto?… Po tem wszystkiem, co pani powiedziała!?
— Widzi pan, ja bywam czasem dziwna… a tutaj… a teraz… tak się stało…
Usta jej zadrgały.
— Nie mówmy o tem! — przerwał jej. — Mówmy o przyszłości!…
Trzymał ją za rękę. Nie broniła mu jej, ale rychło przekonał się, że nie ma co robić z tą ręką ciężką, bezwładną i spoconą.
— Jeżeli pani… nie ma… pieniędzy, to mogę pani… dopomóc w tym względzie. Wprawdzie nie mam dużo, ale wystarczy. Chciałem parę miesięcy spędzić w Indjach, lecz… rozmyśliłem się! Pojadę wprost do kraju. Na Cejlonie wezmę bilet…
— Mamy bilet do samego Suezu. I pieniędzy starczyłoby… Ale nie o to chodzi! Widzi pan, nie wiem, co ja tam… Wogóle nic nie wiem…
Obecnie… — mówiła wolno i z przerwami. — Pomyślę… Potem… chyba… Niech mi pan powie, kto pan jest? I dlaczego właściwie pan?…
Urwała i podniosła powieki. Przepiękne, ciemne, podłużne oczy uderzyły w twarz Różyckiego i odbiły się w jego sercu.
— Dlaczego opiekuję się panią? — dokończył za nią.
Kiwnęła głową.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/429
Ta strona została przepisana.