Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/434

Ta strona została przepisana.

Obrzydliwy, kwaśny odór, czkawka chorych pobudzały go do mdłości; ich plucie, chargotanie, ich żałosne biadania, skargi i przekleństwa… wyprowadzały go z równowagi. Duszne, smrodliwe powietrze, nieoczyszczane przez umilkły wentylator, obrzydliwie łechtało mu gardło. Zacisnął usta i odziewał się pośpiesznie jedną ręką, pełen panicznego lęku, że lada chwila przyłączy się do czeredy cierpiących. Nareszcie zesunął się z pryczy i po uciekającym z pod nóg korytarzu wydostał się do jadalni.
Lampa elektryczna blado gorzała i gasła co chwila. Strugi wody, wpadłej zapewne przez jaki niedomknięty w porę iluminator, przelewały się z bulgotaniem po podłodze. Poślizgnął się i przysiadł chwilowo na ławce, aby się opamiętać. Bezwładna ręka poczęła go rwać nieznośnie w stawach, jak urażone owrzodzenie.
— Reumatyzm!… — mruknął. — Tego brakowało!…
Spróbował z chustki zrobić temblak, żeby rękę zawiesić. Lecz chustka okazała się za krótka. Musiał wrócić do swej kajuty po ręcznik. Te kilka minut pobytu w zatrutej atmosferze dopełniły miary. Ogarnięty napadem choroby skoczył, jak szalony, ku wyjściu. Ale schody tuż przed nim uciekły gdzieś wgórę i znikły. Jednocześnie potoczył się i padł na ścianę z iluminatorami, która stała się nagle podłogą. Oszalałe bicie śrub, rozmach niepohamowany maszyn,