Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/435

Ta strona została przepisana.

uwolnionych od pracy, tumult korb i tłoków, nie trafiających na należyty opór — napełniły takiem dzikiem dygotaniem wnętrze statku, iż zdawało się, że ściany jego lada chwila rozpadną się, jak marne łupiny, że rozhulana bezdeń rozrzuci jak wióry w mgnieniu oka okrętowe obszycia i wiązadła, zagarnie, zmyje, pochłonie bez śladu drzewo i żelazo, ludzi, sprzęty, przyrządy, towary… Na szczęście parowiec na nowo zanurzył się w odmęty, które, niby stulona dłoń, uciszyły jego burzę wewnętrzną, rzuciły między zbuntowane tryby i koła maszyn nową pracę. Tylko belki i wiązanie statku zatrzeszczały przeraźliwie pod naporem opadłych na nie bałwanów.
Różycki spostrzegł, że schody już są na miejscu, i szybko wdrapał się na nie… Chwytając się zdrową ręką za barjerę, kołysany i podrzucany wielekroć, wtoczył się wreszcie w jakąś ciemną przestrzeń, jak mniemał, na pokład. Dopiero przykry odór i ciepły kadłub zwierzęcy, o który oparł się dłonią, przekonały go, że jest zaledwie wpół drogi, że wpadł do okrętowej obory. Potaczał się, potykał długi czas, błądząc wśród roztańczonych ścian, aż zapalił zapałkę, aby odnaleźć wyjście. Ujrzał tuż przed sobą wielką, kosmatą i rogatą mordę z nastroszonemi uszami, z wypuczonemi, zmartwiałemi z bólu ślepiami… Bydlę potaczało się niezgrabnie i stękało, jak wiejska baba, a płynąca mu z pyska piana jasno wskazywała, że i ono cierpi, jak człowiek, może gorzej, niż człowiek…