Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/438

Ta strona została przepisana.

winy albo upadłego nagłe wodospadu, targnęło parowcem, podbiło go ztyłu, a jednocześnie na jego dziób zukosa runął z hukiem złowieszczym wierzchołek wodnego urwiska. Po pokładzie polała się zwycięskim rechotem spieniona rzeka, zabierając i unosząc wszystko co się unieść dało.
Ogłuszony smagnięciem fali, przemoczony do nitki, Różycki śpiesznie pogramolił się ku środkowi statku, czepiając się za przywiązane linami paki towarów. Obawa, że zostanie lada chwila zmyty albo wichrem zdmuchnięty w morze, wróciła nawet władzę jego odrętwiałej ręce. Na pomoście wpadł na takich, jak sam, zlanych wodą, wpółprzytomnych osobników, których marynarze kopnięciami butów i szturchańcami pięści spędzali pod pomost, do jadalni trzeciej klasy. Już schody pełne były ich ciał i jęków. Różycki stoczył się tam na szerokich plecach jakiegoś Chińczyka, woniejącego, jak kubeł obrzydliwości. Torując sobie drogę zdrową ręką, podróżnik dostał się z wielkim wysiłkiem do swej kajuty, już zapełnionej wpółomdlałemi, cuchnącemi ciałami. Wcisnął się w kąt pryczy, twarzą zwrócił się do ściany i zamarł, zamknąwszy oczy i zacisnąwszy zęby. Myślał, że mu się uda w ten sposób stłumić zarodki budzącej się w nim choroby. Wściekły ból szarpał mu rękę, jakby roztrzaskiwaną nieustannie bezlitosnemi młotami, kującemi wprost po piszczelu. Nabiegła do napuchłych tkanek krew tętniła w zatkanych żyłach, grożąc rozsadzeniem. Nie