Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/440

Ta strona została przepisana.

gały kolosalne wybuchy wody i, bijąc w dno swemi łbami, jak kuglarz bije pięściami w wirujący nad nim przedmiot, ciskały statek coraz wyżej i wyżej, gotowe, zda się, wyplunąć go w obłoki…
Znowu wtedy obnażone śruby parowca w śmiertelnej gorączce tłukły bezsilnie powietrze. Przeraźliwe drżenie rozpętanych maszyn napełniało kadłub statku okropną konwulsją, boleśnie odzywającą się w obolałych ludzkich mózgach i trzewiach. Dzikie wycia, przekleństwa, zdyszane lamenty, zdławione westchnienia potężniały i zlewały się w jeden, niepodobny do zniesienia jęk.
Różycki zatykał sobie uszy, lecz wrzaski te były wszędzie, przeciskały się przez ręce, przez tkanki jego mięśni, krzyczały w nim samym…
Choć wentylator znowu działać zaczął i oblewał Różyckiego strugami zimnego powietrza, zaduch rósł wciąż, stawał się nieznośnym, zabójczym… Zimny pot pokrył bladą twarz chorego. Ciężka, jakby zimnym ołowiem nalana głowa tułała mu się bezsilnie po poduszce. Tracił wprost przytomność.
— Nie! Nie wytrzymam, nie wytrzymam! Skonam lub stracę zmysły!… Pójdę!… Niech tam!… Co mi z Indyj!?… Co tam!… Dziewiąta fala!… Powiadają, że dziewiąta fala!… Idzie!… Już idzie!… Raz!… Och!… — błąkały mu się po głowie zatracone i bezładne myśli.
Uniósł się na pościeli, wlokąc za sobą rękę