Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/444

Ta strona została przepisana.

— Sahib chce wyjść?… Tam brzydko, tam woda!
— Tak, do drugiej klasy…
— Niech Sahib zaczeka…
Podparł plecami ciężkie drzwi, Różycki mu dopomógł. Po chwili był już na pomoście.
Stłumiony dotychczas szum oceanu oraz wir burzy uderzyły weń nagle ze straszną, ogłuszającą mocą.
Widok był wprost przerażający w swej grozie niezwykłej.
Nigdzie nie było widać wrzenia huraganu. Ani piany, ani wełny zawite nie bielały na szarozielonych spiętrzeniach rozkołysanych odmętów. Wielkie, obłe wymioniska wodne, blade od sieci niknących mierzchliwych zmarszczek, motały się z głuchym grzmotem w zielonkawych, przestworzach, jakby jakieś ostatecznie oszalałe, pijane potwory. Cała wściekłość skupiła się w powietrzu. Ono to syczało, gwizdało, ryczało, gniotło i obmiatało skrzydłami kolistych wichrów wirzyska morskie i ciskało zerwane z nich bicze słonego dżdżu w kotłujące się nisko nad wodą chmury. Wąska szczelina między opadającem na dół niebem i prężącą się do góry chełbią pełna była furczących, naremnych ciosów burzy i siekącego, jak piasek, słonego pyłu.
Parowiec już się falom nie bronił, nurzał się w nie głęboko i pozwalał się wodom przetaczać dowolnie po swoim kadłubie.
Różycki brodził po kolana w zalewie, pcha-