Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/445

Ta strona została przepisana.

jąc przed sobą walizkę. Dwaj marynarze w krótkich, ceratowych płaszczach z kapturami, wzmacniający u kotwic jakieś łańcuchy, spojrzeli nań posępnie, ale nic nie rzekli. Pod ochroną zbawczych kup towarowych, chroniących go cokolwiek i od wiatru i od napaści bałwanów, dostał się wreszcie Różycki do schodków, prowadzących na pomost górny.
Wejście na te schodki okazało się ciężkiem zadaniem. Była chwila, kiedy zdawało mu się, że mu nie podoła, pomimo pewnego doświadczenia żeglarskiego, nabytego w poprzednich podróżach. Gdy, ostatecznie wyczerpany, znalazł się nareszcie na zacisznym względnie korytarzu pierwszej klasy, gdzie i kołysanie było mniejsze i fale rzadziej sięgały, miał wrażenie, że dostał się do cichego, słodkiego raju. Wypoczął na ławce, walizkę wsunął w zaciszny kątek i poszedł szukać pomocnika kapitana.
Miał kłopot. Robiono mu trudności, musiał pokazać swoje legitymacje, które obejrzano z jawnem niedowierzaniem…
— Dlaczego pan teraz koniecznie chce?… Teraz nikogo niema… nieporządek… Jak się burza uciszy… Owszem…
— Jestem chory. Ręka mię boli. W dodatku w tej… waszej… trzeciej klasie bardzo źle!… Niemożliwie… Prawdziwe piekło!
— Bardzo źle?… Prawdziwe piekło?… Jak to należy rozumieć!?
— Ach, nie o to teraz chodzi!… Płacę i pro-