Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/448

Ta strona została przepisana.

dniowego posiłku. Cicho stukają kroki na wyłożonych korkiem i gumą chodnikach, szeleszczą jedwabie, rwą się rozmowy… Potem dzwonki, bieganina służących, subtelny zapach perfum, przenikający aż do pustelni Różyckiego, trzaskanie odsuwanemi drzwiami… Tłum odpływa.
Za chwilę już z jadalni dochodzi zbiorowy, ożywiony gwar, podobny do świegotu ptasiego sejmu.
Wkońcu, gdy inni syci i ociężali rozchodzili się na poobiednią sjestę, wnoszono i Różyckiemu ostygły, niedbale podany posiłek.
Nikt go nie odwiedzał.
W początkach choroby był raz doktór, obejrzał go, pokiwał głową, spytał z przykrą ciekawością: ile ma lat? kim jest z zawodu? dlaczego podróżował trzecią klasą?…
Nie otrzymawszy na to ostatnie pytanie odpowiedzi, wyszedł i więcej się nie pokazał.
Zato felczer z czerwonym nosem regularnie codzień o tej samej godzinie przynosił szklankę z lekarstwem.
— Salicylat!… salicylat!… — mówił głucho i znacząco, brał z biurka przygotowane dwa franki i, tańcząc wdzięcznie na krótkich nóżkach, odchodził.
— Pięknie dziękuję!… Życzę panu pomyślnego dnia… bez podniesienia temperatury!
Nikt nie zainteresował się chorym, nie spytał Różyckiego, czy mu nie trzeba coś więcej prócz jedzenia i lekarstwa, za które płacił. Po-