Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/456

Ta strona została przepisana.

ści!… Przecież to ja dźwignąłem ją z półśmierci!… Nie, nigdy!… Zresztą cóż potem?… Chyba ożenić się!?…
Pierwszy raz postawił i rozwiązał to pytanie w sposób tak jasny i stanowczy.
— No, no!… Zaczynam widocznie przychodzić do zdrowia!… — pomyślał ze szczyptą ironji, przeciągając się rozkosznie w ciepłej pościeli.
— A zresztą… dlaczegóżby nie?…
I zaraz posłuszna wyobraźnia, wyobraźnia samotnika, jęła mu podsuwać ponętne obrazy. Kobieta, biała kobieta, kochająca kobieta, piękna, wiecznie przy nim przebywająca, wiecznie z nim obcująca!… Podróżowaliby… Przecież mówiła, że wciąż włóczy się po morzach, po miastach i portach… Wymarzona dla niego towarzyszka! Wykształciłby ją, nauczył… Byłaby dzielną pomocnicą. Praktyczna, jak wszystkie kobiety, zdolna, inteligentna… Ach, byle tylko coś się nie stało, zanim wyzdrowieję!
— Kiedy będę mógł wyjść na pokład?… — pytał niecierpliwie tegoż dnia felczera.
— Jutro, jeżeli nie wróci gorączka… Ale tylko w dzień… Może pan wyjść do stołu na obiad, ale ani mięsa jeść nie wolno, ani owoców surowych… Tylko kompot!… Pan doktór zabronił, niech pan pamięta!
— Dobrze, dobrze!… — zamruczał Różycki i dał mu tym razem pięć franków.
— O, panie, pan jest bardzo uprzejmy!…
— Abym tylko był zdrów…