Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/461

Ta strona została przepisana.

państwie! I powiew wiatru wydał mu się naraz chłodniejszym i rzeźwa otucha wstąpiła mu do zwątlonego, chorobą serca.
Chwilę przyglądał się ogromnym parowcom i mniejszym okrętom, snującym się rojnie po tej rzece morskiej, łączącej dwa oceany, po której płynęli.
W powietrzu równie rojno polatywały stada mew i albatrosów ponad białemi, jak ich podbrzusza, żaglami statków rybaczych. Krzyk daleki ptaków mącił ciszę i mieszał się z miarowym oddechem „Armanda“. Różycki mimowoli rozejrzał się wokoło po pokładzie, zastawionym trzcinowemi fotelami biegunowemi oraz leżakami. Na każdym w tej chwili tkwił osobnik. Z niektóremi już poznał się przy table d’hôte. Uśmiechnął się do sąsiada, Anglika, wyniszczonego żółtą febrą, który śpieszył do Anglji, żeby „choć umrzeć wśród swoich“!
Ominął skromnie wzrokiem parę zakochanych, co, blisko zsunąwszy swe fotele i złączywszy ręce, patrzyli rozmarzonemi oczyma na wieczne śniegi… Niechętnie spojrzał na misjonarza, którego czarne, świdrujące oczy natrętnie chodziły za nim… Reszta, był to tłum pstry, odziany kolorowo, pachnący, syty i wymyty, a przeważnie… znudzony.
— Pójdę, zaraz pójdę!… — postanowił.
Spostrzegłszy na prawym chodniku parowca, przed jadalnią pierwszej klasy, hrabiego Fiorettiego z jego blondynką, lornetujących góry, nie-