Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/462

Ta strona została przepisana.

postrzeżenie przemknął się na lewą stronę i, powłócząc cokolwiek nogą, z ręką zawieszoną na temblaku, pokroczył dość żwawo w stronę klasy trzeciej.
Mógł go wprawdzie z tej strony zaskoczyć doktór albo felczer i zawrócić do kajuty, ale wolał to, niż spotkanie w tej chwili z uprzejmym hrabią.
Pojawienie się Różyckiego na przednim pomoście statku wywołało prawdziwą sensację. Widział, że pokazują go sobie palcami. Widocznie legendy o nim krążyły nietylko w pierwszej i drugiej klasie… W powitaniu niedawnych towarzyszy podróży odczuł niezwykły chłód i ostrożność. Szczególniej żołnierze kłaniali mu się zdaleka i uchodzili z drogi, a zdybany niespodzianie mały artylerzysta do obowiązkowego:
— Bon jour! — dodał z naciskiem ugrzecznione „monsieur“.
Nie spytał się wszakże ani o zdrowie, ani o rękę, ani o to, co się z nim przez ten czas działo?
A czyż dawno było, jak dzielili się winem i żarcikami? Czyż dawno, jak ten poczciwiec dawał mu rady od reumatyzmu, wypróbowane w koszarach?
Nie, nie tego oczekiwał stęskniony do ludzi Różycki!
Zbyt wszakże był pochłoniętym obecnie zgoła czem innem, aby mógł zastanawiać się dłużej nad przyczyną zmienności wesołych wojaków…