Ani Kate ani Sary nie znalazł w kajucie.
W pustej jadalni pod iluminatorem siedział Joubert i czytał gazetę…
— Dzieńdobry, panie Joubert!… Gdzie są… — zawołał Różycki i zawahał się — panie!?
— Panie?… — powtórzył żołnierz. — Eheu: kobiety chciał pan powiedzieć!… Po francusku — kobiety!… Doprawdy nie wiem!… Zapewne na pomoście!…
Znalazł je u prawej burty, niedaleko dawnej jego niszy. Człowiek-ljana, który je bawił rozmową, dostrzegłszy Różyckiego oddalił się dyskretnie. Zato Sara powitała go ze szczerą radością.
— A co, mówiłam, że przyjdzie! Niech panu Bóg da zdrowie!… U nas wielkie zmiany!… Już nie jest tak źle!… Bufetowy grzeczny!… I podłogę wymyto, a teraz codzień zamiatają… I jedzenie lepsze… Wczoraj była kura na obiad… A wszystko ze strachu przed panem!… Mówią, że pan umyślnie się ukrywał, żeby wszystko wypatrzyć i żeby ich zaskarżyć!… To bardzo dobrze!… To bardzo dobry żart!…
— Nie skarżyłem się… — odrzekł chłodno Różycki.
— Nie skarżył się pan!? To nic! To oni ze strachu, że się pan poskarży. A pan niech się koniecznie poskarży, dlatego, że nie można darować takiego rozbójstwa biednych ludzi… Bo choć teraz oni się boją, ale jak się nie poskarżyć, to znowu wróci… — gadała, przystępując coraz bliżej do Różyckiego.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/463
Ta strona została przepisana.