Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/467

Ta strona została przepisana.

stanie… W kraju nikt pani nie zna… Zaczniemy nowe życie…
— Do kraju!? Tam mnie nikt nie zna!? To prawda!… Ha, istotnie… Pomyślę!… Zresztą mamy czas!… Do Suezu co najmniej dziesięć, a może i dwadzieścia dni drogi… Pogadamy o tem!… Wie pan co: może pan i jest przebrany oficer!… Tak nagle: raz, dwa, trzy!… jak wojskowy! Tylko, że pan wcale do nich niepodobny! Pomyślimy, pomyślimy o tem! Niech pan idzie na swój „lunch“. Już dzwonią, słyszy pan!?
— A może pani… przeniesie się do drugiej klasy? Byłoby bardzo, bardzo… dobrze!
— Nie, już przywykłam tutaj! Tu wcale niezgorzej. Szczególnie teraz. Wszyscy dla mnie bardzo grzeczni, bo i ja dla każdego grzeczna!… — mówiła z uśmiechem, naśladując ździebko wymowę Sary. — Nawet Joubert… Joubert wcale nie jest taki zły, jak się wydawał… Tylko że ja wtedy byłam taka biedna, taka biedna i podrażniona… Nic nie znosiłam… A on cóż?… On nic takiego!? Lubi tłuste żarty, jak każdy wojskowy, i tyle!… Zresztą lubią je i cywilni… Każdy je lubi… a tylko udają, że nie!.. Niech pan już idzie, bo się pan spóźni… Czy mam Sarze powiedzieć, co mi pan mówił?
— Nie, niech pani lepiej nie mówi do czasu… Wszak pani jeszcze się nie namyśliła!
— Prawda, ale chciałam się jej poradzić, chociaż wiem, że mi powie… „nie“!