Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/470

Ta strona została przepisana.

— Cóż z tego? Gdy to nastąpi, to nas już nie będzie! — odpowiadała smutno.
Za każdym razem, idąc do niej, mijał jadalnię pierwszej klasy — pyszną salę, ubraną palmami i obrazami, wyzłacaną, wykładaną drzewem i tłoczoną skórą. Tam, za długiemi stołami, zastawionemi błyszczącym kryształem i srebrem, obrzucanemi kwiatami, siedziały panie piękne, jak kwiaty, wesołe, jak ptaki, i panowie, pełni godności i pożywienia, jak kielichy, nalane cennym napojem po wręby.
Patrzał na ten rój brzęczący z pewnym smutkiem i zazdrością.
— Może który z nich był jej kochankiem! — pomyślał.
Zawahał się i kupił u lokaja trochę kwiatów. Gdy już zamierzał odejść, spotkał się oko w oko z Fiorettim.
— Gdzież to pan przepada? Byłem już u pana ze trzy razy. Widzę, że ręka zupełnie zdrowa! — dodał, spoglądając z pewnem zdziwieniem na bukiet.
— A pan którą zajmuje kabinę? — odrzekł Różycki wymijająco.
— Piętnasty numer. Bardzo proszę! Wziąłem z bibljoteki okrętowej bardzo piękne wydanie „Brahmavevarty purany“ o miłostkach Kryszny i zazdrości jego małżonki, Raddy, w francuskim przekładzie Leupola. Cudna rzecz! Jeżeli pana zajmują te kwestje?…
— Dziękuję. A kiedy pana zastać można?