Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/471

Ta strona została przepisana.

— O każdej porze, o każdej porze… Mam czas zupełnie wolny, z wyjątkiem, rozumie się, obiadów… — dodał z odcieniem ironji. — Jeżeli w kajucie mnie pan nie zastanie, ani tu na galerji, to będę na pewno w czytelni…
Różycki ukłonił się.
— Nie omieszkam skorzystać…
— Cóż to znaczy? Czyżby pokłócił się ze swoją blondyną!… — rozmyślał, przechodząc długi korytarz.
Kate dość obojętnie przyjęła kwiaty, a gdy powiedział jej, że wieczorem nie przyjdzie, gdyż musi odwiedzić znajomego, zachmurzyła się:
— Nudno. Dokuczyła mi już ta podróż!… A któż to ten pana znajomy?…
— Jest tu taki Włoch!
— Włoch?… Może ten czarny, wysoki elegant, co go widziałam przed chwilą, jak stał z panem na korytarzu?
— Dlaczego mi mówisz pan? Mów mi wy albo ty! Wszak ja ci mówię…
— To co innego!… Jeszcze nie… Jeszcze niema zgody! — dodała figlarnie.
— Czyż niema? — spytał niskim głosem i ujął ją za rękę.
Nie broniła jej, nie broniła się również, gdy wspiął się zlekka i pocałował ją w świeży i delikatny jak morela policzek.
— Tylko tego nie trzeba! — powiedziała z dąsem, potrząsając przed nim kwiatami. — Mówisz, że jesteś niezamożny, że żyjesz z za-