Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/474

Ta strona została przepisana.

— Panie komendancie!… — zaczął rwącym się nieco głosem.
Olimpijczyk zatrzymał się, Różycki podszedł, wszyscy zwrócili na nich oczy.
Gorączkując się, plącząc, zarywając angielskich wyrazów i przechodząc chwilami całkowicie na angielski, opowiadał Różycki o nadużyciach, jakich był świadkiem w trzeciej klasie, o lichej strawie, grubjaństwie służby, o nieludzkiem stłoczeniu ludzi w czasie burzy, o wyzysku nędzarzy, o niesprawiedliwości względem bezbronnych.
Twarz „ojca parostatku“ zlekka przybladła, drewniany uśmiech wykrzywił mu usta.
— Tak, tak! — powtarzał — zdarzają się małe niedokładności. Ale co można było zrobić innego w czasie burzy… Ich wszystkichby zmyło… Czy ma pan jeszcze jakie zażalenia?…
— O tak, okradają… Naprzykład wina nie dawali. Wprawdzie ja nie piję wina i jestem antyalkoholikiem. Podłóg nie zamiatają… — przypomniał sobie.
Umilkł. Wszystko, co mówił, wydało mu się nagle takie błahe. W dodatku zepsuł przemowę podniesionym głosem i namiętnym tonem. Gdyby był potraktował to wszystko spokojnie albo humorystycznie, skutek byłby ten sam albo nawet większy. A teraz stało się coś takiego, coś… jak wówczas w banku. Poznał to po twarzy doktora i otaczających. Widział następnie, jak podbiegł do komendanta wezwany kiwnię-