skich sampanów wschodnich. Niedaleko z za białej tamy portu wzlatał co chwila to tu, to tam tuman rozbijających się bałwanów burzliwie szumiącego, otwartego morza. A tuż u boków „Armanda“ snuła się gromada nurków syngaleskich konno na kłodach drzew, wiosłując nogami. Wyciągali do góry patykowate ręce z szerokiemi dłoniami i wołali: daj! Nikt im jednak nie rzucał do połowu srebrnych monet, nikogo widać nie było ani na burtach, ani na galerjach, ani na pomostach. Wszyscy zapewne wyruszyli już na brzeg. I Różycki marzył, że zaraz zabierze Kate i powiezie ją do Kelani albo nawet do Kandy. Powtórzą swą pierwszą cudną wycieczkę. Co jednak zrobić z Sarą?… Ach, gdyby znowu porwał ją jaki oczarowany Joubert! W ostateczności wezmą ją z sobą. Ona umie się wycofywać w odpowiednich chwilach, trzeba jej to przyznać.
Zbiegł ze schodów na dolny pokład, gdy wtem ktoś zboku pociągnął go za rękaw i rozległ się poza nim ochrypły, tajemniczy szept.
— Dawno już czekam na pana. Już dawno czas. Mam list… Zdarzył się wypadek…
Z cienia wysunął się „morski włóczęga“ i podał mu zmięty kawałek papieru.
— Co takiego?…
— Niech pan czyta, niech pan czyta! Tam napisano!…
Różycki rozwinął kartkę i przeczytał po angielsku męskim skreślone charakterem:
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/482
Ta strona została przepisana.