Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/484

Ta strona została przepisana.

nowił zwrócić się do bufetowego, lecz i jego nie znalazł. Marynarze na pokładzie wzruszali ramionami, gdy ich pytał:
— Wyjechały… Nic nie wiemy!… Niech pan się spyta kapitana albo kogo z oficerów…
Ale i oficerów nie mógł złapać, wszyscy albo byli na lądzie, albo spali. Przed kabiną komendanta stał na straży jakiś drab i nie pozwolił mu nawet zastukać.
Zrozpaczony Różycki przebrał się w przyzwoitsze ubranie, kiwnął na sampan i popłynął do przystani. Na komorze obskoczyła go zgraja oberwańców i, choć nic nie niósł, ofiarowali mu swoje usługi, szarpali za rękawy, zabiegali drogę. Śniady policjant patrzał na to z niezmąconym spokojem i, dopiero kiedy Różycki do niego się zwrócił, dał znak ręką.
— Czy nie widział pan dwóch kobiet z rzeczami?… Niedawno przeszły!…
— Tak!… Widziałem.
— Nie wie pan, gdzie pojechały?…
— Nie, nie wiem! To do mnie nie należy!
Wyszedł więc Różycki na mały placyk przed celnym urzędem i patrzał bezradnie na bielejące opodal miasto. W tejże chwili zjawił się koło niego osobnik w niebieskiej kurtce ze świecącemi guzikami, w szerokich, również niebieskich szarawarach i białym, brudnym turbanie.
— Sahib, ja wiem, gdzie te panie… Ja zaraz panu pokażę!… — zagadał łamaną angielszczyzną. — Pan russ, a ja mahomet, Salam alejkum!…