Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/485

Ta strona została przepisana.

Ja lubić russ… Ja panu zaraz pokazać… Ja jestem „gajd“ (przewodnik). Niech pan siada!
Wskazał ręką na powóz.
Różycki zachował tyle jeszcze zimnej krwi, że wypytał się o taksę i umówił z woźnicą.
— Czy daleko?
— Nie, niedaleko!…
Powóz łagodnie potoczył się po piasczystej drodze, mimo obszernych, płytkich lagun, obrosłych lasem palmowym, gdzie gromada nagich krajowców prała bieliznę, wymachując nią wysoko nad głowami. Niedługo potem skręcili w ulicę, zabudowaną murowanemi, piętrowemi gmachami, minęli składy czy koszary o małych, zakratowanych okienkach.
„Gajd“ siedział na koźle obok woźnicy i wciąż gadał, obracając raz po raz do Różyckiego śniadą twarz z białym sznurem wyszczerzonych zębów.
— To jest… „Clock Tower“, a to latarnia morska… świeci się z morza o 18 mil! Tam mieszkanie gubernatora, a tu „Barracks“… reszta twierdzy…
— Ale panie gdzie są, panie, o które pytałem…
— Panie?… Zaraz będą… Wszystko będzie…
Wyjechali na szeroką ulicę wioski hinduskiej. Niewielkie parterowe domki z kamienia, z głębokiemi podsieniami, sklepy ciemne i cieniste, a na ulicy tłum ludzi wysokich, wciętych w pasie jak kobiety, z kobiecemi prawie piersia-