mi, półnagich, ciemnych, czekoladowych, o skórze jakby aksamitnej, ubranych w jaskrawe zapaski. Od tych mieniących się barw czerwonych, niebieskich, białych, zielonych, drgających w rozżarzonych do białości, nielitościwych promieniach słońca biła łuna wspaniała, narzucająca olśnionym oczom wprost fantastyczne, odurzające obrazy… Czasem przesunął się skrzypiący wóz z budą na dwóch ogromnych kołach, zaprzężony w siwe woły rogate. Gromady czarnych, jak pierniki, gołych dzieciaków oblegały grającego na piszczałce czarodzieja w białej płachcie, przed którym stał kosz, a obok kosza tańczyły obrzydliwe „kobry“.
Wtem cała ta dzieciarnia rzuciła się z krzykiem na środek ulicy, pod powóz, tak że woźnica musiał zatrzymać konie. Za dzieciakami leciały okularniki, sycząc i rozdziawiając groźnie kołnierze, za wężami biegli z rozczepierzonemi palcami poskramiacze…
Oto Indje, wymarzone Indje!
Ale przygnębiony Różycki nie zwracał na nic uwagi.
Ledwie spojrzał na przedziwną fasadę świątyni, przed którą stanęli i na dachu której pienił się las cudnie malowanych rzeźb, pomieszanych i poskręcanych ze sobą: słoni, ludzi, wężów, tygrysów, ptaków, podobnie jak w puszczach tutejszych plączą się w potwornych uciskach zwierzokształtne rośliny i płazy.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/486
Ta strona została przepisana.