wrót i wyciągali doń groźne, chude jak piszczele ręce, z dłońmi jak łopaty.
Różycki cisnął im z gniewem parę srebrnych monet, które długo liczyli, szwargocząc coś z „gajdem“.
— Gdzie więc sahib każe jechać? — spytał niewinnie nicpoń, siadając tym razem już nie na koźle, lecz na przedniej ławeczce powozu.
— Więc ja mam wiedzieć!?… Przecież mówiłeś, że wiesz… gdzie te panie poszły!…
— Pomyłka!… — odrzekł domyślnie, podnosząc palec do głowy. — Może pojechały do którego hotelu?… Niedługo lunch!
— A jakie tu są hotele?
— Jest Grand Hôtel Oriental… Jest „Galle Face“… Ale ja sahiba powiozę do mego znajomego, gdzie tanio, a dobrze… Śliczny dom w Victoria Parku!…
— Nie trzeba, nie trzeba!… Weź mię do pierwszego z brzegu…
Zły, że dał się wciągnąć w pułapkę, że stracił czas i będzie musiał sporo zapłacić fiakrowi, nie odzywał się do przewodnika, który z miną pokorną wysławiał całą drogę potęgę Rosji.
Gdy mijali placyk przed komorą, Różycki zatrzymał powóz i wysiadł, licząc na przyjemny a niezbędny udział policjanta w obrachunku z woźnicą i „gajdem“. Obaj zrozumieli manewr Różyckiego, byli potulni i łagodni, choć złość zawiedzionej „kobry“ świeciła im w oczach.
Zmęczony Różycki skierował się piechotą
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/488
Ta strona została przepisana.