w stronę długiego budynku, pełnego wystaw sklepowych. Na końcu widać było obszerną werandę przyzwoitej restauracji. Zaledwie wszedł, dostrzegł niedaleko drzwi, pod oknem przy stoliku Sarę i Kate, szykownie ubrane i zajadające, z miną wcale wesołą, suty „lunch“. Salę wypełniał po brzegi tłum eleganckich panów i strojnych pań. Nikt mimo to nie zwrócił uwagi na zakurzoną postać podróżnika i dopiero, gdy Sara krzyknęła po polsku, zwrócono twarze w ich stronę.
— Ach, pan Różycki!… A my pana czekały, czekały!… Czy pan nie odebrał nasz list!?
— Owszem, ale za późno!… Co to wszystko znaczy?…
— My też nie wiemy!… Te chamy nie powiedziały nam nawet zaco!… Co my miały robić!?… Zresztą źle się nie stało… My i tu nie zginiemy. Wszystko potrzebne my z sobą nosimy. A stąd to my możemy sobie dalej jechać, albo do Suez, albo do Bombaj!… gdzie teraz będzie wielki zjazd na wyścigi… My już tam bywały… Jak zechce Kate…
Różycki spojrzał na Kate, która wyjrzała właśnie na ulicę i zamieniła z kimś niewidzialnym lekki ukłon głową.
— Kate, pan do ciebie mówi! — ostrzegła ją Sara.
— Jeszcze nic nie wiem! — odpowiedziała z roztargnieniem, spoglądając na świeżo podaną potrawę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/489
Ta strona została przepisana.