Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/490

Ta strona została przepisana.

Różycki zęby zacisnął.
— Panie tu się zatrzymają? — spytał po chwili milczenia.
— Tu… Tu taniej niż w „Galle“!… Ale ja jeszcze pojadę na parowiec, bo ja nie daruję tym rozbójnikom moje pieniądze za bilety… Niech ich cholera!… — krzyczała Sara.
— Dobrze, to jutro… Ale dziś pojedziemy do Kelani! Co? Zgoda?… — proponował Różycki.
Nie tracił jeszcze nadziei. Spojrzał zukosa na Kate. Ta zwróciła nagle ku niemu śmiejącą się twarz i zawołała wesoło:
— Ależ dobrze, stary, widzę, że chcesz stracić wszystkie swoje funty…
Po śniadaniu najęli powóz ten sam, który woził Różyckiego do świątyni, i pojechali przez miasto i zarośla cynamonowe do mostu na rzece Kelani.
Żelazny most wisiał nad srebrno połyskującą rzeką, w której u brzegów kąpały się wielkie, szare jak głazy słonie i tłumy bronzowych ludzi. Jaskrawe odzieże uścielały piasek, jak kupy kwiecia. Strzeliste palmy, rosnące u samej wody, rzucały na jej lustrzaną wstęgę ciemne, drżące kolumny swych cieni.
Za mostem droga wchodziła, niby wąska szczelina, w gęsty, bujny las zwrotnikowy. Z obu stron wznosiły się wysokie, jak urwiska, zielone i zbite, jak malachit, pierzaje puszczy.
Cały czas jechali w chłodzie i zielonawym