Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/491

Ta strona została przepisana.

zmroku, choć gdzieś tam wgórze świeciło oślepiające słońce i lśniąca nić błękitu jak turkusowa błyskawica wiła się nad drogą wśród niebotycznych szczytów.
Wdole, przy drodze biegł przyziemny szlak drzew kakaowych, drzew chlebowych z szerokiemi jak tarcze liśćmi, z ogromnemi bochnami owoców, drzew kauczukowych na wysokich postumentach korzeni żylastych, żebrowatych, wyprężonych jak grzbiety rozzłoszczonych dusicieli — boa.
A wszędzie, poprzez te drzewa i ponad niemi, darły się ku światłu przydrożnej poręby młodociane palmy-wyrostki, paprocie drzewiaste, draceny — całe zbite, skołtunione gęstwiny kędzierzawych liści, to drobnych, drżących jak rzęsa wodna, to szerokich i twardych jak palce i dłonie, to długich i ostrych jak dzidy, jak miecze.
A było to dopiero lasu podszycie.
Ponad nim strzelały kolumnady starych, tęgich palm, drzewa kamforowe rozpościerały szeroko majestatyczne konary, oplątane lianami i potworną podwójką; gaje potężnych baobabów naciągały między ziemią i swemi rosochy cudaczną plecionkę prostych jak liny, grubych jak kłody pędów, aby, zarywszy je w ziemi, wytrysnąć opodal nowemi pniskami. Gdy miejscami u drogi nikło podszycie, otwierały się ciemne rubieże puszczy, gdzie oko gubiło się w widmowej kolumnadzie ogromnych pni.